Nie należy bać się ran, które powodują wyleczenie.

avatar
GośćGość
ROZDZIAŁ I

Dzieciństwo nie przysparzało jej chluby, jednak i nie wstydu, a brak odnoszenia się do niego w jakikolwiek sposób wykraczający poza szybką zmianę tematu, nie zachęcał do zbytniego rozwodzenia nad tymże okresem. Narodziła się ze związku kazirodczego. Nic dziwnego, w końcu niegdyś był to proceder dość powszechny wśród arystokratów. Tłumaczyłoby to dalece posuniętą ułomność jej brata - Lysandra, która objawiała się w jego mizoginizmie i sadystycznych skłonnościach, także względem siostry. Na świat przyszła jako członek średniozamożnej rodziny, na domiar silącej się na nadmierny zbytek, który jak sądzili oni sami, przysporzyć miał prestiżu oraz wyznaczyć odpowiedni statut zapomnianemu i będącemu w niejakiej niełasce rodu. Wpływy się rozrastały, podobnie jak i przyjaźnie, cementowane przez liczne układziki i zobowiązania. Kokieteria przysparzała coraz to nowszych chętnych i potencjalnych partnerów biznesu, a wartości takie jak uczciwość, szczerość czy słowność ulegały powolnemu zatraceniu. Dorastanie dziewczyny na swe nieszczęście usytuowane było właśnie w tymże czasie, w którym to ufności i szlachetności pozbywano się z równym zapałem jak i cnoty, nie dbano o moralność, o prawdę, czy o zwyczajne zasady. Kodeksy wygasły, prawa stały się przestarzałe, a wszelakie normy okrzyknięte nonsensem. Lata mijały, a koniec tej sielanki wydawał się równie daleki, jak tancerz widniejący na ciemnym niebie, iluminujący srebrną zorzą każdej nocy. I wtedy cały przepych i majestat poddany został redukcji, zaledwie w jednym, krótkim mignięciu powieki. Wybuchła wojna, a do tego wojna pomiędzy osobnikami do tej pory nieznanymi w ich krainie. Ludzie. Istoty kruchością przypominające porcelanę, a jednak zwodnicze, zawistne, pozbawione szacunku i rozwagi. Taki też obraz wysnuwała z licznych opowiadań, czy to z zachłannością wydzierając kolejne strzępy informacji zza drzwi, czy samemu będąc uczestnikiem rozmowy. Faktem było jednak, iż dotąd scementowane więzi i wspólne ideały, jaki towarzyszyły jej od dziecka zastąpione zostały czymś diametralnie innym, czymś zimnym, chłodem przypominającym dotyk stali na rozpalonej żarem skórze. Pełne przepychu bale i spotkania osunięte zostały w niepamięć, zaś na ich miejsce ciężkim krokiem wkroczyła obrona krainy, niejaki priorytet, choć osiągany niekoniecznie poprzez użycie siły. Liczne układy bywały pomocne w zrzeszaniu coraz to liczniejszej gamy stworów zasilających armię. Wariacje przygotowań, pośpiech i zamęt im towarzyszący i choć cała ta pogoń stanowiła istną nadzieję, łudzącą zapowiedź większego, znacznie bardziej misternego planu, pewien incydent zaburzył jej rytm. Bunt lalek, kukiełek, dotąd podwładnych własnym stwórcom. Czy ktokolwiek mógł się tego spodziewać? Z pewnością nie pewni siebie marionetkarze, których twory stopniowo zaczęły wymykać się spod kontroli. Bunt nie trwał długo, jednak i nie prędko popadł w niepamięć, na trwałe wstrząsając ich światem. I znów rozgorzała walka, której skutki okazały się zwycięskie właśnie dla nich. Radość, tryumf, śmiech i uciecha... a mimo to nie dane było ich zaznać wszystkim. Walka, choć zakończona sukcesem nie okazała się być dla niej łaskawa. Wyplewiona niemal do cna rodzina, której ostatki usiłowały podźwignąć na swe barki ciężar obowiązków przedstawiała się w postaci nędznej garstki złożonej ze starców i najmłodszych. Niesatysfakcjonująca trupa, niezdolna do samodzielnego bytu. Przynajmniej na tamten moment, takową się wydawała, jednak każda passa, nawet ta zła, musi minąć. Dzieci dorosły, starcy opuścili ten świat, a niewielka doza ich rodu, która ostała się na tym świecie bez trudu mieściła się na palcach jednej dłoni. Niedobitki, których fortuna nijak nie spędzała snu z powiek. Dziedzice, którzy obarczeni zostali zadaniem trudniejszym, aniżeli się spodziewano. Musieli jedynie przetrwać.

Powrót do góry Go down





avatar
GośćGość
ROZDZIAŁ II

Wspomnienia tamtego życia blakły z każdym dniem, oddalane z coraz większym zapałem, zupełnie tak jakby chciała, aby zostały przez nią zapomniane, siłą wypierając je ze swojej głowy. Tamto życie przestało być dla niej czymś realnym, czymś co mogła poczuć czy dotknąć, a każde wspomnienie stawało się coraz mniejszym, mdlejącym światełkiem na nieboskłonie jej pamięci. Wszystko co kiedyś posiadała przepadło i był to niepodważalny fakt, z którym niezależnie od swej woli, była zmuszona się pogodzić. Dawne przyjaźnie, a nawet miłostki nie miały już jakiegokolwiek znaczenia w obliczu obecnych wydarzeń, a dźwięk niegdyś dobrze znanych, budzących w niej ambiwalencję uczuć i potworną wręcz emocjonalność imion już dawno nie wzbudzał w niej poruszenia. Lysander, Gregory... kim byli oni w starciu z niszczycielską mocą pamięci? A raczej jakże mogli się bronić przed wizją całkowicie nowego życia, jakie sobie obrała z chwilą ucieczki z Krainy? Czuła się oderwana. Tak jakby przeszłość nigdy nie istniała i jedyną wagę miała teraźniejszość, ta chwila i właśnie ten dokładnie moment, a wszystko inne przestawało mieć sens czy jakąkolwiek wartość. Była zakotwiczona w rzeczywistości, jak chorągiewka uginając się pod naporem wiatru wydarzeń, wtórując mu niezmiennie za każdym razem. Jednakże to nie słabnąca pamięć była głównym motorem napędzającym skuteczne zacieranie wszelkich śladów, nawet we własnej pamięci. Wolała nic nie pamiętać. Chciała uwolnić swoją celebrującą każdy detal, chronicznie skłonną do archiwizacji wszystkich szczegółów pamięć od nawiedzających ją postaci, przykrych wspomnień i nieprzychylnych wizji. Tamto życie nie dawało jej perspektyw, dawało za to poczucie, iż jest jego więźniem, z góry skazanym na przypisany mu los. Właśnie dlatego uciekła. Daleko i bez uprzedzenia, aby przeszłość nigdy nie była w stanie jej dogonić i nic już nie mogło jej zatrzymać. Zupełnie jak ptak wyrwany z objęć swojej złotej klatki. Pędziła ku wolności.

Powrót do góry Go down





avatar
GośćGość
ROZDZIAŁ III

Kiedyś uwierzyłam i wówczas przekroczone zostały wszystkie granice. Zaufania i przyzwoitości...

Pamiętała każdy detal tej chwili. Malowniczy kształt mozaiki na posadzce, chropowatość aksamitnych foteli, czy szelest żakardowej kotary, która uwolniła scenę. Mężczyzna w piątym rzędzie pospiesznie wyłączał wibrujący w wewnętrznej kieszeni marynarki telefon, a kobieta w jedenastym właśnie sięgała dłonią w kierunku kolana swojego towarzysza, korzystając z chwili, w której światła chronicznie gasły aż w sali zapanowała ciemność, rozdarta jedynie oślepiającym blaskiem bijącym ze sceny, oznajmującym początek spektaklu. Ona siedziała z tyłu, była obserwatorem. Każdy dzień był dla niej niekończącą się lekcją w tym nowym świecie, który nie tak dawno był zaledwie bajką zapisaną na kartach starych ksiąg, faktem, który zdawał się jej nie dotyczyć. Świat Ludzi uderzył ją falą zupełnie nowych i niepojętych informacji, zadziwiających faktów i zapierających dech w piersiach rozwiązań. Czuła się jak dziecko na nowo poznające świat. Technologia, nauka, psychologia... wszystko to ją odurzało, jednak im dłużej w tym świecie przebywała, tym trudniejsze do zniesienia wydawała się perspektywa powrotu do świata bajek, który teraz wydawał jej się na wskroś trywialny. Była uzależniona od odkrywania, a tutaj każdy ranek wiązał się z niekończącą się salwą wydarzeń zupełnie jej przecież nieznanych. Ludzkie książki pochłaniała w niewyobrażalnym tempie, studiując ich świat i ich poglądy, studiując ich samych od podstaw. Uczyła się i obserwowała, stopniowo wtapiając się w zatłoczony, zbity i nieustannie pędzący, ludzki krajobraz. Jednak to ta chwila odcisnęła się głębokim śladem w jej umyśle. To o tej właśnie chwili nigdy nie byłaby w stanie zapomnieć. Pamiętała wszystko.
Był chłodny, październikowy wieczór. Zaledwie kilka dni temu wszystkie drzewa utraciły swoje liście, które teraz przetaczały się karminowymi i pozłacanymi tumanami po ulicach, ulegając niepojętej sile smagającego policzki wiatru. Szła po wyłożonej kocimi łbami drodze, połyskującej teraz groźnie w blasku rzucanym przez księżyc. Był nów. Potrafiła bez trudu przywołać w pamięci ten moment, kiedy stąpała delikatnie zamszowymi pantoflami po zwilżonym od chłodnego, jesiennego pocałunku  podłożu, otulając skropioną korzennymi perfumami szyję miękkim dotykiem kaszmirowego szalu. Włosy precyzyjnie upięte w ciasny kok były raz za razem wystawiane na próbę przez coraz silniejsze i bardziej bezczelne podmuchy, ostatecznie ulegając im jedynie w odrobinie. Przyspieszyła kroku, zerknąwszy przelotnie na zegarek. Za piętnaście minut zaczynał się spektakl, jeden z jej ulubionych. Wystawiali właśnie w mieście Zaczarowany Flet. Takiej szansy nie mogła przepuścić.
Opera była dla niej miejscem, w którym doznać można niewyobrażalnych rozkoszy ale i miejscem, gdzie można było cierpieć równie mocno. Wystarczyło pozwolić swym emocjom wtórować każdej scenie, każdemu gestowi rozgrywającemu się na scenie. Uwielbiała opery. Uwielbiała tą wylewność emocji ujętą w zadziwiający kunszt artystyczny. Każdy spektakl stanowił dla niej katharsis, krótką szansę na opuszczenie broni i pozwolenie własnym zmysłom na prawdziwe figle. To była wysublimowana uciecha. Jedyna, na którą mogła sobie pozwolić.
Nareszcie! Nieco odrętwiałe ciało, wystawione jeszcze chwilę temu na nękające działanie mroźnego powietrza z przyjemnością wtuliło się w miękki aksamit siedzenia. Przymknęła delikatnie swe powieki. Teraz każdy dotyk wydawał się intensywniejszy, a każde słowo chwytane z nieprzyzwoitą zachłannością. Magiczny moment. Przesycony wrażliwością i...
- Patrzysz w niewłaściwym kierunku. Prawdziwy spektakl rozgrywa się tutaj.
Głęboki, męski głos wyrwał ją z rozkosznego zamyślenia z wręcz ordynarną brutalnością. Otworzyła gwałtownie oczy, spoglądając w kierunku, z którego dochodził niecny intruz. Siedział tuż za nią, pochylony, niepokojąco zmniejszając dystans jaki dzielił go od srebrzystych pasm, znajdujących się teraz w niefrasobliwym nieładzie. Jego głos... wydawało się, że wyrwał ją nim spod wodnych odmętów, przerwał coś, co stanowiło dla niej niemalże sacrum. Sprofanował tą chwilę. I jeszcze ten kpiący uśmiech. Nie wiedziała czy to na nim ma się skupić, czy może na parze iskrzących szmaragdem tęczówek, które teraz odbijały każde ze świateł padających na scenie, chwytając je i bawiąc się z nimi jak z niebezpiecznymi ognikami. W tym wzroku było coś niepokojącego i coś tragicznego, zupełnie tak jakby zaledwie jednym, swoim spojrzeniem rzucał wyzwanie całemu światu, a teraz także i jej. Drgnęła, czując jak cień dreszczu ześlizguje się groźnie po jej kręgosłupie. Zbliżył się, nieprzejednanie skracając dystans ich dzielący, aby jego słowa mogła usłyszeć tylko ona.
- Widzisz tego mężczyznę w drugim rzędzie? Czwarte miejsce od lewej, farbowana siwizna... ma romans z chórzystką.
Poczuła jak jej ciało reaguje, jak na poszczególnych kończynach występuje gęsia skórka, zwiastun jej bliskiego nieszczęścia. Mimowolnie jej wzrok powędrował na rząd drugi, siedzenie czwarte. Siedział tam starszy mężczyzna, typ staruszka, który kreuje się na młodzieniaszka,przy okazji robiąc z siebie kompletnego imbecyla. Uśmiechnęła się pod nosem, dłonią wędrując po obnażonym obojczyku. Kim był? Skąd mógł wiedzieć o przypuszczalnym romansie tej dwójki? Wydawało się, że razem ze spojrzeniem na scenę wróciła jej trzeźwość umysłu. Jego słowa były nieistotne, w końcu nie one ją tutaj sprowadziły. Potrzebowała tej chwili dla siebie, chciała choć na krótki moment odpocząć od całego świata i zwyczajnie dać się ponieść tej dekadenckiej dla niej przyjemności. Jednak on jej tego zabraniał.
- Powiedz mi, co widzisz na pierwszy rzut oka? Ja zauważam te bezwstydne spojrzenia, jakimi się wymieniają. Niemal nie odrywają od siebie wzroku. Założę się, że to on załatwił jej angaż. Ile stawiasz?
Odchyliła głowę, tym razem karcącym i nie wyzbytym irytacji spojrzeniem komentując jego słowa. Ciekawe czy to niebiosa, czy może piekło uznało za stosowne posadzenie tego impertynenta w jej pobliżu. Odetchnęła głęboko, usiłując zachować spokój i zwyczajnie nie zwracać sobie nim głowy. Wolała skupić się na tym, co rozgrywało się na scenie, na gamie emocji, na niepowtarzalnej dramaturgi... nie mogła. Jej wzrok, zupełnie wbrew jej woli i niemego krzyku rozbrzmiewającego wewnątrz czaszki, zdawał się podążać własnymi ścieżkami. Siedzenie czwarte, rząd drugi. Chór, rząd trzeci... przyłapała się. Zajmowanie uwagi parą kochanków z pewnością nie było jej pierwotnym zamiarem. Przybyła tu aby się oderwać, odetchnąć, aby się oczyścić. Chciała tego, nie, potrzebowała tego. Jednak teraz jedynym na czym była w stanie skupić swoją uwagę było to wyzywające spojrzenie, niemo wykrzykujące I dare you.


Ostatnio zmieniony przez Cecille dnia Sro 6 Lut - 2:50, w całości zmieniany 1 raz

Powrót do góry Go down





avatar
GośćGość
ROZDZIAŁ IV

To wszystko przestało mieć już znaczenie...

Depresja. Według WHO to najczęściej spotykane zaburzenie psychiczne, na które choruje kilkanaście procent populacji osób dorosłych. Podobno dotyka dwa razy częściej kobiet. Dla niej nie była nawet chorobą. Kaprysem prędzej, bo kto nie potrafił zapanować nad własnym umysłem w jej oczach uważany był za słabeusza, dającego się ponieść czemuś równie trywialnemu jak emocje. Niepokoju nie budziła w niej ani stopniowa utrata odczuwania jakiejkolwiek przyjemności, ani powolnie kiełkujący, kotłujący się w piersiach lęk. Bezsenność, utrata apetytu, spadek libido... mogła tak wymieniać w nieskończoność i wszystko to znajdowałoby odzwierciedlenie w jej rzeczywistości. Mimo, że sama tego nie dostrzegała. Może dostrzegać po prostu nie chciała. Chciała być silna i niezniszczalna, tylko tego pragnęła.
Nie mogła jednak zaprzeczyć faktom. Tak jak nie mogła zrozumieć gdzie popełniła błąd. Które z obliczeń było błędne? Kiedy w ogóle zaczęła się potykać o ludzi? Kiedy zaczęli mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie? Niezaprzeczalne było też to, że te pytania nie miały już znaczenia. Fakty były bezlitosne i jasno dawały do zrozumienia, że nie miała... nikogo. Nikogo. Nawet jego. Jedynego... tak o nim kiedyś myślała i myśl ta sprawiła, że zakpiła w duchu z samej siebie. Ależ była żałosna. Jak mogła kiedykolwiek pomyśleć, że pisane jej szczęście? Nic nie było równie iluzoryczne jak szczęście właśnie. Sama idea dotycząca równej idylli była w istocie utopią. Nie istniało coś takiego jak szczęście. Radość - owszem. Złość - jak najbardziej. Obojętność - jeszcze częściej. Ale szczęście? To abstrakcja. Nierealny byt, o którym marzą głupcy i ignoranci, po to aby obrać sobie jakikolwiek cel. Dla niej to pojęcie nie istniało. Zniknęło z jej słownika, jakby nigdy się w nim nie znajdowało, w ślad za nim. On. Zupełnie jakby bała się wymówić jego imię. Loki... Amadeusz... Kłamca! To ostatnie pasowało do niego najbardziej ze wszystkich. Zniknął. Naprawdę zniknął. Jej szczęście... naprawdę zniknęło.
Z czasem nadzieja na to, że go jeszcze zobaczy, że w ogóle żyje, a nawet na jej niedoszłe zamążpójście, wszystkie te zamierzenia, precyzyjnie wykalkulowane plany na przestrzeni dekad, wszystkie marniały i ginęły przy upływie każdej sekundy. Być może chciała uniknąć niepotrzebnej uwagi, która obecnie mogła ją jedynie wytrącić z już i tak względnej równowagi, a może po prostu ostatnimi czasy ceniła sobie bardziej samotność? Ogrom spraw, który niegdyś wydawał jej się ważny, najważniejszy... wszystko prysło, na wzór mydlanej bańki i zdawało się tak naprawdę, nigdy nie mieć znaczenia. Maszerowała, bezcelowo i absolutnie nierozważnie, zabijając tym samym każdą z chwilek, nieuchronnie pnąc się ku ostateczności, zupełnie niczym istota bez duszy, bez celu i przyczyny.


Ostatnio zmieniony przez Cecille dnia Sro 6 Lut - 2:50, w całości zmieniany 1 raz

Powrót do góry Go down





avatar
GośćGość
ROZDZIAŁ V

Loki zniknął. Nie miała od niego wieści od dawna. Rozpłynął się we mgle, zostawiając ją daleko za sobą. Odszedł w ślad jej brata i rzekomego narzeczonego, choć wspomnienie o tej dwójce wydawało się odległym snem, zupełnie nierealnym i równie nostalgicznym. Żyła połowicznie, wszystkie czynności wykonując mechanicznie i bez większego zastanowienia. Codzienne czynności przerodziły się w nawyki, od których nie sposób było uciec. Wstawała późno i spacerowała po mieście, póki nie zaskoczył jej świt. Słuchała i pozostawała czujna, komplementując poszczególne elementy układanki z nadzieją, że mężczyzna, który był dla niej całym światem wkrótce powróci. Ale on nie wracał. I im dłużej na niego czekała, tym bardziej blakło wspomnienie o człowieku, do którego szacunek przeistoczył się w coś znacznie głębszego, coś co ją fascynowało i równie mocno przerażało. Teraz czuła, że w świecie pozbawionym jego osoby brakuje jej powietrza.
Miesiące mijały, a wraz z nimi kolejne tygodnie bez wieści od ukochanego. Stała na granicy utraty zmysłów i kompletnego załamania, topiąc swoje lęki i skrzętnie skrywaną tęsknotę w codzienności, ostatkami sił próbując zachować więź łączącą ją z rzeczywistością. To było nie do zniesienia. Apatia ogarniała ją z dnia na dzień coraz bardziej, nie było godziny, w której jej myśli nie powracałyby z uwielbieniem do szelmowskiego uśmieszku, z którym tak chętnie się obnosił, do jego głosu przeszywającego ją na wskroś, do hipnotycznego spojrzenia, które tak bardzo kochała, tak jak kochała jego samego. Te myśli ją mierziły. Fakt, iż może tak lekkomyślnie i całkowicie pokochać kogoś równie niebezpiecznego. Pławiła się w swym cierpieniu licząc dni do wytęsknionego powrotu. Ale te dni nie nadchodziły.
Z informacji, które udało jej się uzyskać wynikało, że nie tylko Amadeusz zniknął, ale wraz z nim bez śladu przepadł Vamoose. I choć jej myśli prawie całkowicie pochłaniał niedoszły marionetkarz, zastanawiający był fakt, iż w momencie jego odejścia zniknął także zarządca Morii. Planowali coś razem? A może zniknęli na dobre? Przepadli, w którymś ze światów i zniknęli bezpowrotnie tak jak znika upuszczony w wodzie kamień. Może to jeden z ich pozornie dopracowanych do perfekcji planów nie potoczył się tak jak powinien. Nie była pewna, w którą wersję chciała bardziej uwierzyć, jednak ta ostatnia napawała ją największym przerażeniem. Jednym sposobem na odkrycie stojącej za tym prawdy było ruszenie w ślad zaginionych. Tak też zrobiła. Tułała się miesiącami po wybrzeżach Irlandii szukając choć pogłoski o dziwnych przybyszach, później skierowała się na Wyspy Owcze i w końcu zawitała do Islandii, na próżno. Ruszyła na wschód, w kierunku Gór Skandynawskich, które pokonała, a następnie skierowała kroki w głąb kontynentu, penetrując Półwysep Kolski i wybrzeże Morza Białego, aż trafiła do Archangielska. Następnie podążała na południe, najpierw zatrzymując się w Jarosławiu, a następnie w Moskwie, gdzie spędziła kilka bezowocnych miesięcy. Przekroczyła Wyżynę Środkowo-rosyjską i wkroczyła na teren Białorusi, pędząc do Mińska. Kolejnym przystankiem była Ukraina. W okolicach wczesnej wiosny kolejnego roku była już w Odessie, a stamtąd ruszyła na Mołdawię. Nie przypuszczała, że ten przystanek będzie ją sporo kosztował.

Powrót do góry Go down





avatar
GośćGość
ROZDZIAŁ VI

Kiszyniów przywitał ją chłodno, a mołdawski okazał się językiem hardym nawet dla niej. Odziana w futro i dziwny akcent nie wzbudzała ufności w tutejszych Gagauzach, nawet oferowane im mołdawskie leje nie sprawiły, że zaczęli darzyć ją względami. W oczach prawosławnych turków była podejrzanym cudzoziemcem o mrocznej aurze, na dodatek kobietą i to kobietą, która w ich oczach niewiele miała wspólnego z człowiekiem. Ten pogląd zrodził się w nich najpewniej po incydencie z udziałem jednego z wieśniaków, który zapragnął pokazać swój entuzjazm i powitać nowo przyjezdnych w charakterystyczny tu sposób. Niestety przygotowana przez niego misa wypełniona krwią i podrobami nie wylądowała na cudzoziemcach, tylko na jego głowie. W jakiś nieznany, magiczny sposób. Trudno się więc dziwić zabobonnym mieszkańcom Gagauzji, że dostrzegli w niej niebezpieczeństwo, którego się nie bada tylko pozbywa. Jej przewodnicy mieli więcej szczęścia. Przywiedzeni w tak niedostępne rejony wyłącznie dzięki gotówce i zapewnieniom o rychłym wzbogaceniu nie mieli oporów wobec przesunięcie tych planów na dalszy tor, ograbieni z kosztowności, ubrań, a nawet butów, zachęceni do porzucenia marzeń o fortunie skuteczną groźbą i dobitniejszym, lekkim okaleczeniem. Podobno w tych rejonach palce usuwano ku przestrodze.
Dla niej przygotowano gorszy los. Być może próbowali ją tylko nastraszyć i przepędzić kiedy kilku mężczyzn z wioski zakradło się do zajmowanej przez nią chaty i próbowało spętać jej nogi i ręce. Gdyby tylko nie walczyła, gdyby nie podjęła tej jednej, ostatecznej decyzji... nie byłaby sobą. Jeden z wieśniaków wyleciał z impetem przez drzwi, otwierając je przy okazji na oścież, a drugi zarył łbem o sufit, wydając przy tym niecodzienny hałas. Trzeci uciekł sam. Choć nie na długo. Wściekły tłum już po chwili rozpoczął oblężenie chaty, wlewając się do środka przez drzwi i okna, roznosząc ściany utworzone z pojedynczych bali w drobny mak. Nie miała już większych szans. Mimo mocy, które posiadała. Tłum był zbyt wielki, zbyt agresywny aby przejmować się chwilowymi porażkami i z całym impetem przygniótł ją do podłogi, pozbawiając tlenu i w rezultacie przytomności.
Kiedy powróciła jej częściowa świadomość... było już za późno. Mieszkańcy postanowili się jej pozbyć w sposób, w jaki pozbywano się niegdyś kobiet ambitnych i władczych, w sposób, w który niegdyś inkwizycja rozprawiała się z niewygodnymi dla ich wpływów kobietami. Postanowili ją utopić. Niedaleko Komratu, w południowej Besarabii leży rzeka Jałpuh. Tutejsi uważali ją za przeklętą i zamieszkaną przez rusałki i wije. Idealne miejsce na zamordowanie wiedźmy, za jaką ją uważali. Najpierw została odurzona czymś co unosiło się w powietrzu, czymś co wypływało z ogniska gęstym obłokiem... później kilku Turków zajęło się łamaniem jej ducha, a kiedy już rozprawili się z jej obojczykiem i żebrami, przyszła pora na pogruchotanie stóp. Twarz o dziwo oszczędzili, pewnie dlatego że bali się rzucenia przez nią uroku. Kiedy już nie była w stanie stać o własnych siłach, jedna z kobiet zbliżyła się do niej, tak aby przycisnąć pokryte brodawkami usta do jej ucha.
- Myślałaś, że jesteś cwana i że mnie przechytrzysz, a to ja przechytrzyłam ciebie! Nigdy nie dowiedzą się kim jestem, a ty zdechniesz nim zdołasz coś wygadać. Po tym jak z tobą skończę sama się nie poznasz, zobaczysz, zobaczysz!
Kobieta odsunęła się i przez chwilę mogła dostrzec jej twarz. Pokryta bliznami i brodawkami gęba wykrzywiała się w bezzębnym uśmiechu, a żółte, podobne do kocich oczy błyszczały dziko. Ktoś podał kobiecie miskę wypełnioną gorącą jeszcze smołą, wsadziła w nią kciuk i nakreśliła coś na jej czole, coś co przypominało runę. Kiedy cofała dłoń mogła zobaczyć coś jeszcze. Na jej przegubie wyryto galdry. Hexezeichen. Znaki wiedźm. Dopiero teraz dotarło do niej co tak naprawdę się wydarzyło. Wiedźma bała się, że ją zdemaskuje i dlatego zbuntowała wieśniaków. Kiedy to pojęła nie było już czasu na tłumaczenia, zresztą nikt jej nie słuchał. Wieśniacy zakrywali uszy bojąc się rzucenia uroku. Wtedy kobieta o kocich oczach jeszcze raz się do niej zbliżyła po to, żeby wykrzyczeć nieznaną jej inkantację. To był koniec tortur. Mężczyźni zwinęli ją w koc i wieś ruszyła na procesję. Dla nich to było święto. Tylko jedna kobieta nie świętowała. Kiedy dotarli do brzegu rzeki wrzucili koc w rwący nurt. Pogruchotane ciało nie było w stanie podążyć za komendami umysł. Nawet tego nie pragnęło. Zaciskając mocno powieki uświadomiła sobie, że tak naprawdę to oni wyświadczyli jej łaskę. W końcu nie czuła bólu. Nie czuła już nic. Chciała żeby ten stan trwał wiecznie. Była daleko od domu, od ukochanego i od samej siebie, gdzieś daleko, tkwiła w ciszy. Tam gdzie się znajdowała ginął głos, panował spokój i całkowity niebyt. Wreszcie była szczęśliwa. Tonęła. I im szybciej jej ciało opadało w dół tym czuła większą ulgę. W końcu mogła być wolna od trosk i cierpienia, jakie niosło jej życie. Myślami była już daleko, z dala od rzeki, Mołdawii i tego świata. Pod zamkniętymi powiekami widziała ciepłe promienie Słońca rozgrzewające czerwony dach wiejskiego domu, a w ogrodzie Amadeusza, popychającego rozhuśtanego malca. W tym mrocznym momencie, Cecille Clementine Tichy, umarła.

Powrót do góry Go down





avatar
GośćGość
ROZDZIAŁ VII

Tkwiła w próżni, zawieszona między światami. Dziwne wizje nawiedzały jej umysł i ćmiły myśli. Nie istniała. W stanie, w jakim się znajdowała nie istniało nic poza nieskończoną pustką, z której nie sposób się wydostać. Tylko ona i fantasmagorie zamknięte w niekończącej się ciemności. Była wszędzie i nigdzie zarazem. Płynęła przez czas i miejsca, poruszana dziwną grawitacją, przyciągającą ją w cichą toń. Obraz wykrzywionej w szyderczym grymasie gęby natychmiast przyćmił jej umysł, a wybałuszone oczy Lysandra, zdawały się kpić z niej wyjątkowo podle. Odetchnęła głośno, odczuwając przykry brak dostarczanego tlenu w ciągu ostatniej chwili. Zadrżała, odrywając się od przykrych myśli w tempie porównywalnym, ze zrywaniem niechcianego plastra z dawno już zagojonej rany. Jedyna różnica w jej przypadku polegała na tym, że owe rany były nadal całkowicie otwarte i zdawały się cicho krwawić, dławione uparcie wewnątrz. Powoli, otworzyła oczy. Była naga. Leżała na sienniku w jakiejś izbie, w której wnosząc po zapachu, gdzieś tlił się ogień. Podniesienie ciała do pozycji siedzącej okazało się możliwe już przy pierwszej próbie, a poranione członki zdawały się już nie parzyć żywym ogniem. Ból, który niedawno czuła był dziwnie nieobecny. Mimo, że nienawidziła życia to nie umarła. Jak to możliwe? Przecież już traciła przytomność. Tonęła. Jakim cudem leżała w tej opuszczonej izbie, naga i obolała do tego stopnia, że w duchu już żałowała, że próba jej zabójstwa okazała się nieudana.
Drzwi izby się rozwarły, a do środka wpadła stara, mocno pomarszczona kobieta o śniadej cerze. Jej czoło i najpewniej spowite siwizną włosy przesłaniała poplamiona chusta. Wytarta spódnica i połatany w kilku miejscach sweter nosiły na sobie plamy po błocie, a cała kobiecina przesiąknięta była odorem mułu i... trupa.
- Co tak wytrzeszczasz oczy? Spałaś trzy dni, już się bałam że naprawdę wyzioniesz ducha!
Starucha roześmiała się donośnie, odsłaniając w większości gołe dziąsła i usiadła przy nieznanym do tej pory źródle palonego drewna, którym okazał się niewielki piecyk stojący w kącie. Sięgnęła pod niski sufit, pod którym zawieszone były pęki gałęzi i liści. Chwyciła jeden z nich i cisnęła w ogień. Po chwili duszący dym rozpełzł się po pomieszczeniu, aż dotarł do jej nozdrzy. Zaszumiało jej w głowie, a język jakby spuchł, uniemożliwiając wykrztuszenie choćby jęku. Po chwili już czuła, jak malaryczne wizje ponownie biorą ją w swoje objęcia.
Obudził ją świt. Nagie ciało przesłonięte było podartą koszulą i spódnicą w dziwne, najpewniej etniczne wzory. O dziwo nie czuła zimna, mimo że zmrożona szyba rozpostarta na oścież sygnalizowała znaczny spadek temperatury. Powoli uniosła swe barki i usiadła na sienniku, nogi spuszczając za jego ramę. Dopiero kiedy spojrzała w dół uświadomiła sobie, że jest bosa. Dopiero po chwili uniosła wzrok, wprost na wpatrującą się w nią już od dłuższej chwili staruszkę.
- Na imię mi Łagszmiwara. Ty bidulko pewnie się zastanawiasz, jak u licha udało ci się przeżyć taką mordęgę, co? Kości już prawie wszystkie masz zaleczone, szybko się goją powiem ci, bardzo szybko.
Kobieta znów się zaśmiała, klaszcząc przy tym z radości w dłonie. Wstała z chwiejącego się krzesła i podeszła do piecyka, otwierając jego drzwiczki i wyciągając ze środka nabite na pal, upieczone truchło szczura, które w tych okolicznościach wydawało jej się wyjątkowo apetyczne.
- Masz, nie jadłaś od tygodnia. Nie poparz se tylko gęby. Musiałam cię usypiać ziołami bo strasznie się wierciłaś, jakby zmora cię dusiła w nocy czy inne licho!
Ostatnią uwagę puściła mimo uszu i chwyciła w dłoń rozżarzony pręt, spodziewając się, że pewnie zaraz odrzuci go z bólu. Nic podobnego się nie stało. Patrzyła zdziwionym wzrokiem jak skóra na jej dłoniach w kontakcie z palącym żeliwem cicho skwierczy i powoli marszczy, zapewne poprzez powolne ścinanie w jej ciele białka przy kontakcie z tak wysoką temperaturą. Upuściła trupa na podłogę, wbijając nadal szeroko otwarte oczy w zaczerwienione dłonie.
- Co się ze mną dzieje?
Jej myśli szybko powędrowały w stronę istniejących alternatyw tej sytuacji. Być może jej mózg został na tyle uszkodzony podczas pobicia, że nie potrafiła odczuwać ani ciepła, ani zimna. Nie miała w końcu pełnej świadomości co do tego jaką krzywdę jej wyrządzili, pamiętała, że kilka razy straciła przytomność, a podczas tych luk w pamięci wiele przecież mogło się wydarzyć. Mogła być też w dalszym ciągu w szoku pourazowym. Choć tak jasny komunikat, jak ból powinien być jasny i czytelny dla jej neuronów.
- Co się tam stało, nad rzeką. Mów.
Wyszeptała i podniosła ostatecznie wzrok, wprost w ciemne i zamglone oczy starej kobiety. Łagszmiwara westchnęła ciężko i odwróciła się do niej bokiem, grzebiąc co jakiś czas chudym patykiem w swoim piecyku, żeby podsycić gorejący w jego wnętrzu płomień.
- Chyba wiesz. Umarłaś tam dziewucho.
Krępe i zgarbione ciało kobiety nagle wydało jej się jeszcze mniejsze. Patrzyła z niemym wyrazem na twarzy jak kolejne kawałki drewna giną ciskane w płomienie. Czuła, że jest nieobecna. Zupełnie jakby jej duch błądził gdzieś teraz pod sklepieniem i przyglądał się całej tej abstrakcyjnej sytuacji z góry. Pamiętała tylko chwilę, gdy powoli i nieuchronnie tonęła, a wspomnienie to napawało ją... spokojem.
- Jak cię wrzucili do wody... widziałam to, bo stałam na brzegu. A jak się wieś rozeszła to wlazłam do rzeki, żeby no... trupa wyciągnąć. Jak cię dociągnęłam do brzegu do przysięgłabym, już nie dychałaś. Ale jak tylko się księżyc pokazał to tak jakby w ciebie diabeł wskoczył! Trząsłaś się i warczałaś, nawet gryźć chciałaś! To cię zaniosłam do chaty. Sama żyję w lesie pod wsią, tu nikt nie zagląda, żaden z tych co ci to zrobił dziewczyno.
Staruszka patrzyła teraz prosto w ogień, jakby czytała w nim coś niezrozumiałego. Coś jasnego tylko dla niej. Ciało Cecille pozostawało nieruchome. Jej dusza również.
- Powiadają, że w Jałpuhu żyją wiły. Ja też przesądna i powiem ci dziewczyno, że to co się tamtej nocy działo... gdybym na oczy własne nie widziała to nie dałabym wiary. Może to przez to przeklęte Stado.
Kobieta odwróciła się w stronę Cecille. Patrzyła jej w oczy, które teraz wydawały się puste. Uniosła pomarszczone przez czas dłonie ku głowie i rozwiązała swoją chustę. Włosy, które spod niej wypadły, co prawda cienkie i wiotkie, nie były siwe. Nie do końca. Miały mdłą, zielonkawą barwę, a ich wygląd przypominał raczej wysuszone na słońcu wodorosty.
- Nie wszystko jest ludzkie na tym świecie dziewczyno. Żyją tu też inne duchy. Ludzie ich nie widzą bo nie chcą patrzeć, ale one widzą ich, a kiedy jaki duch dotknie człowieka to i on zaczyna widzieć. Tak jak ty i ja.
Wyszeptała, wiążąc chustę na głowie.
- Tamtej nocy, o północy rzeka zabrała twoje ludzkie życie i oddała ci inne.
Ogień w piecu już powoli wygasał, a ciemność za oknem powoli wlewała się do izby. Starucha siedziała przed paleniskiem, ogrzewając dłonie w ostatnich płomieniach.
- Jesteś północnicą.
Ostatni płomyk zgasł, tak jak wygasła ostatnia nadzieja Cecille. Jej już nie było, nie istniała. To co narodziło się tamtej pamiętnej nocy nie było już zubożałą szlachcianką, ani szpiegiem, nie było siostrą, ukochaną, ani nawet Lunatyczką.
Było czymś obcym i innym.
Czymś nie z tej ziemi.

Powrót do góry Go down





Sponsored content

Powrót do góry Go down





Powrót do góry

 
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach