Historia Christophera

Christopher
Gif :
Historia Christophera 5PUjt0u
Godność :
Christopher Morrison
Wiek :
25
Rasa :
Dachowiec
Wzrost / Waga :
179/65
Pod ręką :
troszkę pieniędzy
Broń :
rozkładany nóż oraz niewielki pistolet
Zawód :
Różany strażnik
https://spectrofobia.forumpolish.com/t578-christopher#4939 https://spectrofobia.forumpolish.com/t1076-christopher
ChristopherKot Czarnoksiężnika
Kot Czarnoksiężnika
Historia Christophera
Pon 2 Gru - 11:40
Od dzieciństwa wmawiano mu, że jest wyjątkowy. Wyjątkowy, niepowtarzalny, kochany przez bliskich. Urodzony podczas śnieżycy, czyli chyba jednej z największych zmor ludności terenów, z których pochodził. Te burze śnieżne poważnie dawały się we znaki jego pobratymcom. Przeklęty biały puch przecież już i tak był wszędzie, a pojawiało się go cały czas więcej i więcej. Podczas takich burz zaś, pojawiało się go jakoś pięć razy tyle, co normalnie. Żeby jednak nie wziąć tamtych ludzi za mięczaków, bowiem naprawdę dobrze znoszą mróz… Ba, przecież wręcz go kochają. Przyjemny chłód, rozjaśniający umysł i sprawiający, że jeszcze bardziej docenia się ciepło. Burze śnieżne to jednak zupełnie co innego. Nagle ciemność zapada w całych górach, zupełnie jak gdyby jakieś gigantyczne stworzenie przesłoniło słońce. “Wielki, lodowy smok”, jak to babki zwykły opowiadać małym kociakom. Przez mrok nigdzie nie można trafić, w tym i do własnego domu. Wiatr skutecznie zagłusza wołanie o pomoc, a siekąca ze wszystkich stron biel uniemożliwia dostrzeżenie czegokolwiek, nawet z własnym światłem. Miliardy płatków śniegu napędzane przez wiatr bombardują ziemię, zakrywając wszelkie ślady i zamykając nieszczęśników w uścisku mrozu, często już na zawsze. Ze śnieżycami w lodowych górach nie ma żartów, są śmiertelnie niebezpieczne. Już niejednego dachowca pochłonęły, a ci z najbardziej narwanych na samo słowo “śnieżyca” nagle kulą się w domach. Od dziecka uczono ich, żeby nigdy w takim czasie nie wychodzić na zewnątrz. W tym czasie jedyne co było do roboty, to kulenie razem z rodziną przy ogniu i modlenie, by dach nie spadł od ilości śniegu, jaka się na nim zebrała. W takiej właśnie chwili na świat przyszedł Christopher Morrison. Jego matka mu przez spory kawał życia to wypominała, mówiąc, że był najjaśniejszym punktem w tym koszmarze.

Powtarzano mu to wielokrotnie. Że jest kochany, że tu jest jego miejsce, razem z rodziną. A on dla świętego spokoju odpowiadał “spokojnie, zostanę z wami”. Jednocześnie za plecami urywając się gdy tylko mógł na wycieczki poza teren gór lodowych. Pierwszy raz opuścił je w wieku 11 lat. Trudno wyobrazić sobie radość, jaka nad nim zapanowała, gdy po 11 latach życia po raz pierwszy ujrzał coś, co nie jest pokryte śniegiem. Zakochał się w tym widoku. W zieleni, słońcu i stworzeniach, które nie chowały się w norach i jaskiniach. Wreszcie naprawdę zrozumiał, co to znaczy, że słońce daje ciepło. Niezależnie co by powiedział swej matce, ojcu i rodzeństwu, szczerze marzył by opuścić rodzinną wioskę. Zobaczyć, co jest dalej. Zwiedzić te wszystkie krainy, o których mu opowiadano. Zacząć żyć na terenach, które są chociaż troszkę bardziej obfite w kolory. Jego bliscy nie podzielali tego entuzjazmu. Dachowiec coraz częściej wchodził z nimi w dyskusję, upierając się, że musi wyjechać. W wieku 14 lat po raz ostatni skłamał mówiąc, że zostanie razem z rodziną. Trzy lata później, po długiej i zażartej batalii, w końcu popełnił ten błąd. Chyba jeden z największych błędów swego życia. Gdy Chris ukończył 17 lat, w końcu wyjechał z lodowych gór. Zabawne było, że gdy tylko wyruszył, śnieżyca nawiedziła całą okolicę. Przybity do jednego miejsca, jeszcze przez kilka dni nie mógł ruszyć dalej. Zupełnie, jak gdyby góry chciały go przy sobie zatrzymać. Ciągnęły z powrotem, wołając do powrotu. On się nie posłuchał i parł dalej, aż w końcu opuścił je już na zawsze.

Początkowo podróż zajęła mu kilka tygodni. Nie poruszał się bowiem na koniu, a piechotą. Bosy, w postrzępionych ubraniach i pełen ekscytacji chłopak wzbudzał niemałe zdumienie wśród mijanych osobistości. Niewiele miał ze sobą rzeczy, które mogły mu się przydać. Masa mniej lub bardziej magicznych gratów z domu, które zdołał wepchnąć do plecaka. Sypiał w namiocie lub pod chmurką, bez pieniędzy  i zbytniej wiedzy na temat otaczającego go świata. Dorabiał sobie na prostych pracach, podróżując coraz bardziej w głąb Krainy Luster. Nie starał się nawet zapamiętać tych wszystkich cudacznych miast, w których był. Zasadniczo niewiele myślał ani o tym co będzie, ani o tym co było. Lekkoduch nie zaplanował sobie nic, co mógłby zrobić w najbliższej przyszłości. Sama podróż była dla niego wystarczająca. Stała się sensem jego życia, przerywana jedynie przez pracę. Minął tydzień. Potem miesiąc, kolejny miesiąc, aż te się uzbierały w rok. Nocował gdzie chciał, jadł co chciał i robił co chciał. Jego życie zdawało mu się rajem, niezależnie od wciąż jeszcze rozbrzmiewających ostrzeżeń matki. Aż w końcu nie zauważył, kiedy nawet ta niesamowita podróż stała się dla niego rutyną. Coraz bardziej męczyło go przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Z ciekawością wysłuchiwał, jak to jest mieć dom w jednym z tych dużych miast. Poznawać ludzi, budować z nimi relacje, znaleźć miłość… Zafascynował się tym. Dla próby pozostał w jednym takich. Nim się obejrzał, stało się ono jego nowym domem. Regularna praca, przyjaciele, podróże od czasu do czasu - to stanowiło dla niego idealny środek. Lecz wkrótce przekonać się miał, do czego doprowadzi to jego sielskie życie. Zdarzyło się, że praktykować zaczął nocne spacery. Właśnie wtedy, gdy na ulice wychodzą najgorsze typy i odkrywa się nowe oblicze mieściny. On jednakże usiłował udawać, że tego nie widzi. Nie widzi pijaków, nie widzi bójek, nie widzi zabójstw ani porwań… Do czasu. Do tej jednej nocy, podczas której zwrócił uwagę na porwanie. Kilkanaście osób uprowadzonych i pakowanych do jakiś klatek przez nieznane mu jeszcze wtedy typy. Z daleka zawsze widział, jak są łapani, bici, a potem porywani. Zawsze z daleka, nigdy z bliska. Brudne i śmierdzące istoty, które od wielu nocy regularnie zabierały gdzieś mieszkańców. W końcu jednak nadeszła noc, kiedy przypadkowo zbliżył o wiele bardziej, niż by chciał. Chris wierzył wtedy jeszcze w takie rzeczy, jak to, że ktoś może mu przyjść z pomocą. Krzyknął po nią. Ubzdurał sobie, że ktokolwiek przybędzie i pomoże, bowiem znieść nie mógł widoku mordowanej na jego oczach kobiety. Pomoc jednak nie przybyła. On tylko głupio odsłonił swoją pozycję. Popełnił drugi w swym życiu błąd. Ogromny błąd, który mógł być nawet tym największym.

Gdy tak siedział w podskakującym na kamieniach wozie, przypomniały mu się śnieżyce. Czuł się podczas nich podobnie, jak teraz. Było ciemno, zimno. A przede wszystkim, podobnie jak teraz, bał się o swe życie. Nie wiedział jeszcze wtedy, co to jest MORIA. O tej organizacji opowiedzieli mu dopiero inni więźniowie, przerażeni zapewne jeszcze bardziej, niż on sam. Przeróżne istoty, od dachowców, po marionetki. Kobiety i mężczyźni. Od starców, po małe dzieci. Jadące razem z nim, w ciasnym i brudnym od wymiocin oraz fekaliów wozie. Ktoś wtedy sarkastycznie rzucił, że otrzymali sprawdzony transport. Chris jeszcze o tym nie wiedział, ale wkrótce miał pokochać ten styl mówienia. Sarkazm. Potrafiący ukazać najgorsze sytuacje w jak najlepszym świetle, przekazując przy tym rozczarowanie i rozgoryczenie nimi. Sarkazm miał wkrótce mu się przydać, nawet wtedy, gdy siedział samemu w jednej z celii w MORIA. Gdy wmawiał sobie po cichu, że nie jest wcale tak źle, jak wygląda. Że przecież ma gdzie spać, mimo że było to więzienie. Że przecież ma co jeść, mimo że jedzenie było obrzydliwe i zawierało truciznę. Że przecież nie jest tu sam, mimo że jako jedyny nie oszalał przez samą swą obecność w tym miejscu. Do końca życia sobie to w pewien sposób wypomina. Bo przecież miał niesamowite szczęście, nieprawdaż? Posiadał aż dwóch przyjaciół. Jak ich nazywał, przyjaciółka lewo i przyjaciel prawo. Przyjaciółka lewo był małą marionietką, dziewczynką. Chris wielokrotnie pocieszał ją, mimo że ta zdawała się nawet go nie słyszeć. Za każdym razem, gdy ją zabierali, a potem wrzucali z powrotem do celi. Zawsze wtedy płakała, a przynajmniej tak się mu zdawało. Mówił jej, że będzie dobrze. Za każdym razem, gdy traciła i zyskiwała kończynę, która z całą pewnością nie należała do niej. No i był przecież przyjaciel prawo. Z początku zwykły, rogaty mężczyzna. Często grali ze sobą w kółko i krzyżyk, chuchając na szyby oraz rysując. Ten już był bardziej wygadany, przynajmniej do czasu. Pewnego dnia wrócił bowiem do celi z ciałem niedźwiedzia. Skończyło się wtedy rysowanie, bo i jak z jego niedźwiedzimi łapami? Leżał wtedy tylko w kącie i płakał. Chyba cały czas od tego momentu, jeszcze częściej od przyjaciółki lewo. Co zaś Chrisa się tyczy… Ten dostawał jabłka. Dużo jabłek, które wkrótce stały się podstawą jego diety. Świeże, soczyste i ociekające wodą oraz innymi płynami. Te przeklęte jabłka, nafaszerowane truciznami i chemikaliami… Zjadł ich całe mnóstwo. A mimo to, przeżył. Pozostały mu jedynie po tym nawracające co parę lat odruchy wymiotne i szwankujący wtedy układ odpornościowy.

Miał tak cholerne szczęście, w przeciwieństwie do jego dwójki przyjaciół. Jak inaczej również nazwać to, że to właśnie jego sektor uratowano? Na wszystkie sektory w placówce, to właśnie ten jego został uwolniony. Akurat ten, do którego trafił on. Właśnie on przeżył pobyt w tej placówce zdrowy na umyśle. To na niego padło, by dostawał jedynie niewinne jabłka z trucizną. I to właśnie on był jednym z tych, których uratowano. Po czasie, którego nie potrafił już określić, wyszedł wreszcie na wolność. Posiadając jedynie poszarpane ubrania, nawracającą chorobę, koszmary oraz nienawiść do ludzi, którzy zrobili to wszystko jemu oraz innym więźniom. Gdy transportowany był z powrotem do Krainy Luster pod eskortą Stowarzyszenia Czarnej Róży, nie czuł ulgi, czy radości. Jedynie pustkę i tę tępą wściekłość, której nie mógł dać upust. Wtedy najbardziej był podatny na oferty, a taką właśnie mu zaserwowano. Dołączyć do Czarnych Róż. Organizacji stworzonej do walki z ludźmi, gdy jeszcze lustrzanie toczyli z nimi wojny. Nie mógł się nie zgodzić na tak kuszącą propozycję. Była to umowa z korzyścią dla obu stron, bo on zyskał sposobność, by wylać swoją nienawiść. Oni zaś zyskali kogoś, kto w następnych latach okazał się jednym z lepszych strażników. Christopher szybko awansował w swojej nowej rodzinie, stając się w końcu Różanym Strażnikiem. Do swojej dawnej nawet nie myślał, by wracać. Nie wiedział, ile czasu minęło odkąd ją opuścił, było to jednak z pewnością zbyt wiele. Gdy tylko dotarł do Krainy Luster świeżo po uwolnieniu, w miejscu do którego trafił właśnie spadł śnieg. Zawirowania pogodowe w tym świecie nie pozwalały jasno określić, czy rzeczywiście to właśnie zima teraz nawiedziła Lustrzan, dla Morrisona był to jednak znak. Na swój dziwny sposób, czuł, że nie jest to tylko i wyłącznie zjawisko atmosferyczne. Czuł, że ta śnieżyca stanowi swego rodzaju rocznicę. Rocznicę tego, jak zakończyło się jego stare życie. I początek nowego, w którym pragnął już tylko wykonywać swoją pracę. Na zawsze zastąpiła ona w jego życiu miejsce, które kiedyś należało do podróży, a wcześniej do rodziny.

Powrót do góry Go down





Powrót do góry

 
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach