Ambrose

Ambrose
Gif :
Ambrose Sprinkle-confetti
Godność :
Ambrose "Rosi/Rose" Mollie
Wiek :
38 lat
Rasa :
Kapelusznik
Wzrost / Waga :
170 (177 w kapeluszu!) cm/68 kg
Znaki szczególne :
Piegi, liczne blizny na ciele
Pod ręką :
Bezdenny kapelusz, karty, zapalniczka i zapałki
Broń :
Sztylet
Zawód :
Iluzjonista
Stan zdrowia :
Dobry
https://spectrofobia.forumpolish.com
AmbroseMieszkaniec
Ambrose
Pon 11 Gru - 22:14
Miał siedemnaście lat, kiedy jego świat rozpadł się na kawałki. Byli na randce, przechadzali się po plaży. Zbliżał się zmierzch, ulubiona pora dnia rudowłosej. Ambrose nigdy jej się nie przyznał, ale też kochał wieczory. Jak słońce stawało się czerwieńsze, a niebo zaróżowiało. Jak fale zmieniały swój kolor, przyjmując na siebie inny odcień światła. Jak jej rude włosy wpasowywały się w otaczający ich świat. Czasem, kiedy bawił się kosmykami jej włosów, odnosił wrażenie, że spogląda na płomienie i – pomimo rwącego bólu przeszłości – kochał je bardziej niż cokolwiek innego. Były one bowiem wspomnieniem jego matki, teraźniejszością i przyszłością, które miał ze swoją lubą.

Niestety, jakakolwiek przyszłość by na nich nie czekała, została ona odebrana Illyi. Agresywna grupa; złodziei? Piratów? Handlarzy żywym towarem? Ich sobie upatrzyła. Rose nie zdążył ich przenieść. To, czego z takim zaangażowaniem uczył go ojciec, przepadło między spokojnymi dniami i poczuciem bezpieczeństwa. Został dźgnięty w udo, a Illyia? Jego słodka, nieposkromiona, waleczna Illyia? Rzuciła się na jednego z nich. Jej moc sprawiała, że w ciągu kilku sekund mężczyzna ugotował się żywcem. Nie władała ogniem, jednak jej dotyk parzył i potrafił podnieść temperaturę ciała (bądź też przedmiotu) do momentu wrzenia wody.

Wywiązała się walka, której wynik był znany z góry. Grupa doświadczonych wojowników stanęła przeciwko dwójce nastolatków. Rozdzielili ich i jak miałby się teleportować? Miałby próbować uciec bez niej? A może rzucić się naprzeciw, spróbować ją złapać i wtedy zniknąć? I kiedy tak się zastanawiał, gdy tworzył iluzje, gdy machał swoim nożem (tym samym, który dostał od ojca), gdy tworzył sztormy i grady – usłyszał jej krzyk, a później „Głupcze, zarżnąłeś ją! A była takim dobrym łupem!”. Zmroziło mu krew w żyłach. Musieli sobie żartować, prawda? Ktoś wytrącił mu nóż z ręki. Ktoś przebił jego ramię szablą. Ktoś powalił go na ziemię. Zjawa nawet tego nie zarejestrowała. Wpatrywał się w miejsce, w którym leżała. Piach spijał krew, sączącą się z jej praktycznie odciętej głowy. A jej oczy? Dawniej szalejące fale, teraz zamglone jezioro bez iskry życia.

Po raz kolejny coś w nim pękło. Desperacja i wściekłość nim zawładnęły. Nie pamiętał ani sekundy z tego, co wydarzyło się później.

I'm not playin' the victim, no more
Time to go rage, let's punish them all
For the love, I'm done trying to be tamed

Dwa dni później ocknął się w domu. W domu Illyi, oczywiście. Nie miał wszakże na tyle śmiałości, by nazywać to miejsce swoim domem.
„Rose, obudziłeś się!” ktoś rzucił się na niego. Kapelusznik zamrugał, a potem uśmiechnął się lekko. Najmłodsza siostra Illyi szlochała w jego zabandażowane ramie. „Katie, co się stało? Dlaczego płaczesz? Czemu wszystko mnie boli?” Zjawa nic z tego nie rozumiała. I szczerze? Chyba wolałby, żeby tak pozostało. Płacz dziewczyny zwabił innych domowników. I tym sposobem cała rodzina zebrała się w pokoju, w którym leżał (nie miał odwagi nazywać go swoim, mimo że były w nim jego ubrania i rzeczy, których używał podczas występów). Wydawałoby się, że każdy z nich odetchnął z ulgą, że Rosi się obudził. Niezręcznie przeprosił za sprawienie kłopotów i tylu zmartwień, po czym zorientował się, że kogoś brakuje. „Gdzie Illyia?” tak szybko, jak tylko to pytanie opuściło jego usta, tak szybko pożałował, że w ogóle je zadał.

To jej rodzicie wszystko mu opowiedzieli. O tym, jak był nieprzytomny przez dwa dni. O tym jak pojawił się na środku ich pokoju, cały zakrwawiony. Jak padł na kolana, zawodząc i przepraszając, że nie potrafił uratować ich córki. Jak krzyczał i płakał, że to wszystko jego wina. Jak Daniel musiał użyć swojej mocy, by go uspokoić, a Sharon swoich umiejętności leczenia, by Rose się nie wykrwawił na śmierć. To rodzice powiedzieli mu, jak spojrzeli w jego myśli i zamarli, teraz już całkowicie rozumiejąc, co się stało. To oni opowiedzieli mu, jak ich najstarsze dzieci czym prędzej udały się na plaże – nie było żadną tajemnicą, że para lubiła spędzać tam swój czas – by odnaleźć kilka ciał nieznajomych, jeszcze nie porwanych przez fale. „Morze musiało pochłonąć Illyię, nie znaleźliśmy jej, tylko kilku…Ah, nieważne” powiedzieli, prawie się wygadując. Na ich szczęście Ambrose ich nie słuchał. Nie wyłapał tego delikatnego „były jakieś ciała, musiałeś zabić przynajmniej kilku napastników”. Przypomniał sobie ich randkę, jak miła i przyjemna ona była, by w kilka sekund zmienić się w najprawdziwsze piekło. Ponownie zaczął przepraszać. Za zabicie córki i siostry. Nawet nie zauważył, że zacisnął dłonie wokół własnej szyi, jakby nie mógł oddychać, a może chciał się udusić? Daniel musiał znów interweniować.

Obudził się, gdy księżyc ciężko wisiał na niebie. Z paskudnym, pustym uczuciem w środku, jakoby coś odebrało mu wszelakie szczęście. Leżał przez chwilę, z apatią spoglądając przez okno. „Nie mogę tu zostać” było jego jedyną myślą. Nawet w tym stanie wiedział, że jego obecność przysporzy wszystkim więcej cierpienia. Teleportował się bez wahania. Nie wziął niczego, nawet swojego bezcennego kapelusza.

Is there a place deep within?
A place where you hide your darkest sins?

Rodzice Illyi go znaleźli następnego wieczora. Był na plaży, w miejscu, gdzie jeszcze kilka dni temu poległa jego ukochana. A teraz? Nie było po niej nawet śladu. Piach był tylko piachem, a fale tylko falami. Nie pozostała nawet jedna kropelka krwi, jako dowód tego, co wydarzyło się te kilka dni temu.

„Rose, szukaliśmy cię” powiedziało któreś z nich. „Synu, nie możesz tak znikać, martwiliśmy się o ciebie. Wciąż jesteś ranny, a to, co się stało… Musimy teraz trzymać się razem” dodało drugie. Ambrose roześmiał się histerycznie. A tak przynajmniej sądził. Cała ta rozmowa na plaży była bardzo mglista w jego wspomnieniach. „Nie jestem waszym synem! Mordercą waszej córki, oto kim jestem!” kłócili się, aż zrobiło się chłodno, a słońce skryło za linią horyzontu. W końcu dał się im przekonać. Wrócił z nimi do domu. Nie potrafił zrozumieć, jak mogli chcieć go z powrotem. Przecież był powodem, przez którego Illyia zginęła. A oni? Nie tylko zaprowadzili go do swojego domu, ale też nazwali synem. Nawet rodzeństwo illyi cieszyło się, że wrócił. Co z nimi było nie tak? Nie rozumieli, jaką bestią jest Rose? Jego ojciec miał rację. Ten świat jest dużo bardziej okrutny niż przedstawienie, które wtedy dla niego przyszykował.

Tonight, once more, life sinks its teeth into my heart.

Ambrose miał trochę ponad osiemnaście lat, gdy pogodził się ze śmiercią Illyi. Pewnego razu, podczas obiadu, jakby otrząsnął się z amoku. Po raz pierwszy od jej śmierci był w pełni świadomy, gdzie jest, co robi i co się z nim dzieje. Rodzina Illyi od razu zauważyła różnicę. Został powitany masą uśmiechów, łzami i szczerą radością. Uświadomił sobie też wtedy, że zdarza mu się podpalać różne rzeczy, najczęściej papier lub liście, kiedy był w złym nastroju. Mało tego, potrafił spędzać długie godziny i wpatrywać się w ogień dopóty nie zniknie. Co zabawne, najwyraźniej ukrywał się tak dobrze – za maską kłamstw i uśmiechów – że nikt nie zauważył jego niebezpiecznych tendencji (nawet przez myśl mu nie przeszło, że wszyscy mogliby wiedzieć, ale postanowili nic nie mówić i pozwolić mu radzić sobie z bólem w taki, a nie inny sposób).

Powoli zaczął oswajać się z życiem bez swojej ukochanej. Wrócił też do ulicznej magii i przedstawień. Musiał zarobić, by móc oddać Mollierom, w ratach oczywiście, wszystkie pieniądze, które na niego wydali. A była to nie mała kwota. Nie mógł jej też ukraść, to by się nie liczyło.

Miał dziewiętnaście kiedy oficjalnie wszystkim podziękował za ich dobroć, a także miłość, jaką go obdarzyli. Nie przyznał im się, że uważał, że wcale na nią nie należał. Nie miał serca im tego zrobić. Zwłaszcza kiedy tak otwarcie nazywali go swoim dzieckiem i bratem. Niedługo później nazwał rodziców Illyi, swoimi rodzicami – a jej rodzeństwo – swoim rodzeństwem. Ciężar jego serca stał się jakby odrobinę lżejszy.

W wieku dwudziestu lat przyjął, za namową całej rodziny, nazwisko Mollie. Jego dni od tamtej chwili było tylko lepsze i weselsze.

The world that's waiting up for me
That I call my own
Through the dark, through the door
Through where no one's been before
But it feels like home

Ich rodzina się powiększyła. Żona Daniela wydała na świat dwójkę dzieci. Cóż to za radosny był czas. Rose wtedy błyszczał: był pełnoprawnym iluzjonistą od trzech lat, mógł pokazać, na co go stać. I pokazał! A kiedy Teress, niewzruszona i obojętna na jego popisy, go pochwaliła „Coś tam jednak potrafisz”, był wniebowzięty.

To bardzo niedojrzałe z jego strony, ale zaczął być zazdrosny o swoje rodzeństwo, kiedy miał dwadzieścia pięć lat. Jakby wcześniej miał klapki na oczach i nie dostrzegał, jacy oni są wspaniali. Jakie mają dobre prace, umiejętności, jak toczy się ich życie. Uświadomił sobie, że lśnią oni o wiele mocniej, niż on kiedykolwiek by mógł. Rozmawiał na ten temat z matką – nie! –  z mamą – matką była tamta szalona kobieta, która go tylko wykorzystywała –  a co ona na to? Poczochrała jego włosy, jak miała to w zwyczaju i czule powiedziała „Wszystkie moje dzieci są wspaniałe. Każde z nich na wiele różnych sposobów. Dla nas jesteś wystarczająco wspaniały, ale wewnątrz siebie czujesz potrzebę poszukiwania sposobów, by wzbić się wyżej – możemy cię tylko wspierać”. Jakże on ją kochał. Swoją mamę. I tatę. I swoich braci i swoje siostry. I swoich bratanków i siostrzenice. Wątpił, by kiedykolwiek potrafił ubrać te emocje w odpowiednie słowa.

Rose zaczął więc eksperymentować. Z malowaniem twarzy (musiał prosić siostry, by nauczyły go, jak poprawnie się malować. Przez tydzień mu dogryzały z tego powodu), z bardziej fikuśnymi strojami, z jeszcze bardziej ekscytującymi zapowiedziami swoich sztuczek. Później nawet próbował zapuścić włosy i przebierał się za kobiety, byleby wzbudzić zainteresowanie. Może dołączyłby do trupy, którą sobie upatrzył te lata temu, gdyby jeszcze o niej pamiętał.

Miał dwadzieścia osiem lat, a jego marzenia zaczynały się spełniać. Był popularnym iluzjonistą, jego występy oglądały tłumy. Rodzice nawet przedstawili go niektórym arystokratom i czasami, przy specjalnych wydarzeniach, zabawiał ich w ramach prywatnych spektaklów.

You’ll never know happiness until you have truly loved and have been loved.

Pierwszy raz do Świata Ludzi wybrał się ze swoją młodszą siostrą. Jej ukochana była Opętańcem, z tęsknotą opowiadała o swojej rodzinie, mieście i świecie, z którego pochodzi. „Niedługo są jej urodziny i nasza pierwsza rocznica. Chciałabym przynieść dla niej cząstkę jej dawnego życia” powiedziała, nim poprosiła go o wybranie się z nią. Jak mógłby jej odmówić? Swojej ukochanej siostrze? Nigdy. Tak więc udali się w niezapomnianą podróż, przepełnioną masą wrażeń i niesamowitości. „To jest Świat Ludzi?” myślał, wpatrując się w cywilizację tak obcą i tajemniczą. Oczywiście, zarówno on, jak i jego siostra, posiadali jakąś bazową wiedze o Świecie Ludzi. Opętaniec często mówiła o swoim domu, opowiadała czym są dane przedmioty, jak wygląda jej kultura i jak najczęściej zachowują się ludzie, ale nawet on, Kapelusznik z krwi i kości, musiał przyznać, że z przerażeniem wpatrywał się w „samochody”. Były głośniejsze niż sobie wyobrażał! Potężne mechaniczne bestie z ryczącymi rdzeniami napędowymi! I nie dość, że same w sobie były jakieś takie dziwne, niewłaściwe, to jeszcze miały różne kształty – mogły być tak małe, że siedzieć w nich mogła jedna osoba, albo tak duże, że inne samochody były w nich (na nich?) przewożone! Niektóre jeździły szybciej niż inne i wydawały jeszcze głośniejsze dźwięki. Okropne ustrojstwa. Amrbose zdecydowanie ich nie lubił. Ale jego siostra? Wydawała się oczarowana. No, a przynajmniej po tym, jak zaczęła się znowu poruszać, a nie tkwić w jednym miejscu, nie mogąc wyjść z szoku.
Kapelusznik w Świecie Ludzi polubił, początkowo, tylko jedną rzecz: kolorowe binbongi? W końcu tak chyba nazywały się te kolorowe ekrany, wyświetlające co raz to inne obrazki. Przypominały mu jego iluzję, albo bardzo szybką teleportację różnych osób w to samo miejsce i znowu gdzieś indziej. Zdecydowanie fajniejsze niż te śmierdzące maszyny.

Spędzili tam trzy dni. Pierwszego dnia próbowali się oswoić z pędzącym światem, z samochodami (dlaczego było ich tak dużo? Czy ludzie naprawdę potrzebowali ich? Większość z nich miała sprawne nogi, więc śmiało mogliby wszędzie chodzić), sygnalizacją świetlną (głupie to to, ot, migające światełka i ludzie sobie stwierdzili, że jeden kolor oznacza, że mogą się ruszać, a drugi, że mają stać i czekać całą wieczność na kolejną zmianę, głupota) i tempem życia ludzi (wszędzie gdzieś bieli, krzyczeli jeden przez drugiego, mówiąc do małych mechanicznych cegiełek. Kolejne wariactwo. Jakby nie mogli spacerować razem i wtedy rozmawiać). Drugiego dnia zaczęli się rozglądać za adekwatnym prezentem. Odwiedzili zatem wiele sklepów. Z biżuterią (okej, była tak samo fajna jak w ich świecie), z ubraniami (te szmaty nazywali ubraniami? Toć to dobrze ciała nie zakrywało i wyglądało komicznie przez większość czasu), książkami i innymi rzeczami, które miał problem określić. No, a przynajmniej inaczej niż „niepotrzebne pierdółki”. Trzeciego dnia jego siostra nagle ścisnęła jego dłoń i podekscytowana krzyknęła „Stój!”. Cóż, nie tylko on się wtedy odwrócił.

Prezent okazał się trafny. Opętaniec była nim tak poruszona, że przez kilka chwil stała w bez ruchu, by później się rozpłakać, a następnie rzucić w ramiona jego siostry. Rose pogłaskał obie kobiety po włosach i życzył im dużo szczęścia.

Od tamtej pory coraz częściej rozmyślał o ludziach i ich świecie. Zaczął go nawet odwiedzać. Czasem sam, czasem z którymś z rodzeństwa. I nawet jeśli z początku były to dość sporadyczne odwiedziny – z czasem zmieniły się w comiesięczne wyprawy. Nigdy jednak nie spędzał tam więcej czasu niż tydzień. Ot, kilka dni występów ulicznych, kilka dni zwiedzania i powrót do domu. Miło, przyjemnie i ekscytująco – zwłaszcza kiedy poznał szarmanckiego Stracha, który zaczął go dogłębniej wprowadzać w Świat Ludzi i ich kulturę.

Niestety, to co było ekscytujące w Świecie Ludzi, stało się nudne w Krainie Luster. W miejscu, w którym każdy posiadał magię, jego iluzje nie było tak uwielbiane, jak tam. Nie był podziwiany aż tak bardzo. A Rosi? Był zachłanny i łasy na komplementy, na uwagę, jaką dostawał. Był też zazdrosny o to, jak jego rodzeństwu się układa – większość założyła już własne rodziny, a jego partner permanentnie przebywał w innym wymiarze – tak więc postanowił, że uzbiera dostateczną kwotę i wykupi sobie mieszkania w ludzkim świecie. Że będzie tam przebywał więcej i dłużej niż w Krainie Luster. Najpierw jednak musiał spłacić swoich rodziców.

Uzbierał odpowiednią kwotę niedługo po swoich urodzinach. I kiedy tylko przyszedł z pieniędzmi do nich – spotkały go rozczarowane wyrazy twarzy. „Jesteś naszym synem” ciężko westchnął tata, „Dzieci nie powinny oddawać swoim rodzicom pieniędzy za ich wychowanie” mama posłała mu blady uśmiech. „Nigdy się wam nie odwdzięczę” tylko tyle udało mu się powiedzieć. Chciał dodać: za waszą miłość, za wasze wsparcie, za wasze wybaczenie, współczucie i wszystko inne. Zrozumieli.


You must know that love will always speak the truth.

W wieku trzydziestu dwóch lat jego miłość ostrzegła go przed MORIĄ. Ludzką organizacją, polującą na Lustrzan, bo tak byli nazywani przez ludzi. I wtedy też polubił Świat Ludzi jeszcze bardziej. Czaiło się w nim niebezpieczeństwo, które mogłoby go zabić? Może kapelusznik był szalony, ale sama myśl o tym, sprawiała, że buzowała w nim adrenalina.

Spędził wtedy ponad pół roku w Świecie Ludzi, nim wrócił do domu. Nikomu nie powiedział o organizacji, która polowała na magiczne istoty. Nie chciał nikogo martwić. Ale za to w końcu zebrał się w sobie, by opowiedzieć im o swojej kilkuletniej relacji ze Strachem. Niektórym nie specjalnie podobała się rasa wybranka zjawy – i okej, Rose rozumiał dlaczego – ale to było jego życie i nikt nie miał prawa mówić mu, kto może lub nie może być jego partnerem.  Nawet jeżeli w ostatecznym rachunku mieli rację i ponad rok później ich związek się rozpadł. Rose nie wystarczyło namiętności dla ich obojga, zwłaszcza, kiedy spędzali większość dni tylko w swoim towarzystwie.
Ich rozstanie nie należało do najłatwiejszych, im obu było z tym faktem źle: jego miłość go przepraszała, zrzucając całą winę na siebie, ale szczerze? Zdaniem Ambrose nie miał za co. W końcu to nie tak, że cokolwiek przed nim ukrywał. Obaj od początku wiedzieli, że próby związku będą trudne i nawet jeśli przez jakiś czas będą mogli być ze sobą – prędzej czy później ich romantyczna relacja się zakończy. Jedna istota nie może wiecznie karmić innej swoimi emocjami bez stracenia części z nich. To ogólnie rozumiany fakt, nic więcej. Na szczęście obaj postanowili, że dalej mogą się przyjaźnić (ponieważ to łatwe, być w swoim towarzystwie; rozmawiać o rzeczach, których razem doświadczyli; wspominać wspólne chwile; razem śmiać się z wewnętrznych żartów, których nikt inny nie rozumie).

Mając trzydzieści sześć lat, kupił mieszkanie w Świecie Ludzi. Przestał zatem podróżować po świecie i osiedlił się w jednym miejscu. Zaczął tam też regularnie występować. Dołączył do lokalnego cyrku i – skopał tyłek treserowi zwierząt, to nielegalne i niemoralne, by zmuszać zwierzęta do głupich sztuczek! – ponownie poczuł, że to jest to, wszystko, czego pragnął. Był otoczony artystami i sam był artystą. Moria mogła go wywęszyć lub też nie. Mógł sprawiać, by na twarzach ludzi pojawiały się uśmiechy, czując się przy tym docenionym. Miał dużą, kochającą rodzinę, zawsze gotową, by powitać go z otwartymi ramionami. Miał dobrego przyjaciela, zawsze gotowego zrobić z nim coś szalonego. To było życie, którego pragnął za dziecka. I w końcu udało mu się je osiągnąć.  


Look between the stars and see
The circus lights shine
Forever lit bright and free



We light it up, we won't come down
And the sun can't stop us now
Watchin' it come true, it's takin' over you
Ambrose SlEYjw8
#cc6699

Powrót do góry Go down





Powrót do góry

 
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach